Wbrew obiegowej, utartej
opinii, życie studenta Erasmus nie toczy się od imprezy do imprezy,
z krótkimi przerwami na kolejne imprezy. Jest zdecydowanie bardziej
kolorowe i rześkie!
By nie poddać się
jesiennej chandrze i postępującej makaronizacji umysłu, razem z
grupą (grupeczką) zagranicznych studentów zapakowaliśmy się w
pociąg do Wenecji by na własne oczy przekonać się, jak wygląda
owo słynne, weneckie Biennale. I choć należę do osób, które
sztukę współczesną traktują co najmniej chłodno, wystawa
zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie.
Biennale w Wenecji to
dwie imprezy artystyczne: pierwszą z nich jest odbywający się co
roku Festiwal Filmowy, a drugą, organizowane co dwa lata, Biennale
Architektury i sztuki współczesnej. Impreza organizowana jest od
ponad 100 lat, pierwsze festiwal zorganizowano w 1895 roku.
Niemożliwym jest obejrzenie wszystkiego jednego dnia – ekspozycje
rozmieszczone są w dwóch punktach, tzw Arsenale oraz w ogrodach.
Tego dnia mieliśmy okazję obejrzeć właśnie ogrody.
W ogromnym weneckim parku
położonym tuż nad wodą wzniesiono 33 pawilony. Każdy pawilon
poświęcony jest jednemu państwu – znajdziemy zatem pawilon
włoski, niemiecki, francuski, kanadyjski, koreański a nawet
jugosłowiański (z dopiskiem: Serbia). Wewnątrz
każdego budynku znajduje się ekspozycja przygotowana przez artystów
reprezentujących dany kraj. Temat tegorocznego Biennale to Common
Ground, pomysły międzynarodowej brygady artystów były
najróżniejsze, dziwne i dziwniejsze.
Hiszpania: projekt
altanki zbudowanej z przetworzonych, plastikowych butelek i donice z siatki budowlanej.
Japonia: drewniane domki
na drzewach.
Wenezuela: projekt najbardziej
kolorowych miast.
Finlandia: fiński królik który "nie paczy" na szyszki :p
Brazylia: pawilon
relaksu. Hamaki i gitary, dla zmęczonych spacerowaniem
zwiedzających.
Moim faworytem całej wystawy była Rosja. Każdy zwiedzający przy
wejściu do pawilonu zostawał uzbrojony w tablet. Z tabletem
skanował kody zajmujące całą powierzchnię ścian wewnątrz rosyjskiego budynku. Po
zeskanowaniu odpowiedniego kodu pojawiała się prezentacja lub
krótki filmik dotyczący projektu artystycznego będącego tematem wystawy. W trzech niedużych
pomieszczeniach zabawa trwała ponad pół godziny.
Duże oczekiwania
wiązaliśmy z pawilonem polskim - wszak patriotyzm za granicą
wzrasta o 200% , ach, nadąć chlubnie pierś w obliczu dzieła
sztuki stworzonego przez rodaków i ociekać narodową dumą wobec pomruków podziwu wydawanych przez obywateli innych krajów,
uczucie bezcenne i upragnione! Ale pawilon polski wyciągnął
cyniczne łapy i pogruchotał nadęte, patriotyczne ego. Otóż na
wystawie naszego kraju było nic. Nie było niczego. Nowatorskie,
artystyczne nic. Szare ściany, nierówna podłoga. Pustka. I
szeptanina dźwięków, w ścianach.
Następnego dnia
przeczytałam, że polski projekt zakładał „architekturę
dźwięku”, że w ścianach słychać było odgłosy z innych
pawilonów, przeniesienie odgłosów tzw Common Ground do
przestrzeni budynku. I że otrzymał wyróżnienie, na równi z
projektem rosyjskim. Tym razem jednak, swoje poznawszy, pozostanę przy chwaleniu cudzego.
Wiele wystaw należy skonsumować, by zostać prawdziwym koneserem. Biennale - bezwzględnie warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz